[Verse 1] Mam na końcu języka sam koniec języka Wszystko, co chce napisać to freudowska pomyłka Jeśli jeszcze jesteś obok, znaczy chcesz czegoś więcej Składasz kruki Van Gogha w jego słowa pośmiertne Oni znów złożą ręce do modlitwy w otchłań Rzucą słowa na wiatr, jak rzucają na zwrotkach Kilka spotkań trzeciego stopnia z tym, jak życie działa Czyni ze mnie zawodowca w kwestiach wycofania Rap to getto, w którym siedzę sam na jednej z ulic Wszystkie inne są ślepe, przez co gromadzą ludzi Kiedy zaczynałem mówić, sam nie mogłem przypuszczać Że ta chęć wypowiedzi kiedyś zamknie mi usta Kiedy słucham co robią i w myślach pytam się: „po co?” Czuję się jak dziwoląg, co przeżuwa swój ogon To moja mała nieskończoność, nocna pętla w tekstach Ty masz prawo żyć z banałów, ja mam prawo cię zbesztać [Verse 2] Rzeczywistość to fasada, którą próbuję przebić Jeśli to nazywasz życiem, to już wolałbym nie żyć Parabola od depresji do szalonej euforii Zgiełk i hałas, gówno prawda, przedsionek agonii Nawet nie wiesz, jak bardzo przechodzę sam siebie Próbując współtworzyć scenę, która szczerze mnie jebie Rap dał mi pewność siebie, a poza tym sprawił zawód Jeszcze zawód dał zawód i złą wiarę w swój status Jestem gdzieś na końcu drogi, jeszcze nie wiem co dalej Czuję wyczerpanie formy, którą kiedyś kochałem Przecież sam nie będę w stanie zrobić z gówna filozofii Przydałby się sztab uczonych wyczulonych na zwrotki Ruch krytyczny, co przyćmi stereotyp MC I zastąpi elo-kwęki popisem elokwencji