[Verse 1] Garść psychotropowych tablet i łyk zimnego Pilsa Ja przynoszę ci makabrę niczym Dusiciel z Hillside Mam w kieszeniach kable, nie zauważysz mnie w szarym tłumie W tym sezonie dłonie zacierają producenci trumien Ja nie umiem żyć z ludźmi, więc wywieram na nich presję Poczujesz bezdech zawsze kiedy majk do ręki wezmę Poznaj bestię, nie jestem w stanie jej utrzymać dłużej Odsunę stół spod twych nóg żebyś zawisnął na sznurze Słyszysz tą muzę, to uspokajająco na mnie działa Lina napina się pod ciężarem twojego ciała Ciemność nastała, nie doczekasz kolejnego wersu To jak ożenek ze śmiercią na wiszącym kobiercu To w sercu gra mi i nikt tego powstrzymać nie zdoła Bo zaciskam się na krtani niczym pierdolony boa Więc zanim wykonasz ruch dobrze zastanów się nad nim Bo każdy łyk powietrza może być twoim ostatnim [Verse 2] Obudzisz się w środku nocy, by poprawić poduszkę Zobaczysz zamaskowaną postać stojącą nad twym łóżkiem I już wiesz, że koniec nie będzie dla ciebie miły A wszystkie najgorsze sny dzisiejszej nocy się spełniły Z całej siły na twej szyi zaciskam obiema dłońmi O wszystkim zapomnij, wprowadzę cię w stan agonii Jak już będziesz nieprzytomny, twój świat w mroku się schowa Ja cię ocucę żeby powtórzyć wszystko od nowa Zobacz, to co ja widzę, piękno, które tworzę To jest jak galeria z eksponatami martwych stworzeń Wyryję nożem odwrócony krzyż na twoim pysku By zbić policyjne ślady w stronę sekty satanistów W niedużym ognisku płonie stos wyschniętych żerdzi A ja obserwuję jak się bezwładnie w powietrzu wiercisz Jestem handlarzem śmierci, możesz mówić mi "królu" Ja pomogę ci przekroczyć znaną granicę bólu Kilometry sznuru są moimi farbami i płótnem Jestem artystą, śmierć to dla mnie piękno absolutne Wejdź na łódkę, a ja jak Charon wezmę cię ze sobą Dzień twoich urodzin będzie obchodzony żałobą [Verse 3] Pisały o mnie gazety, trąbiły wszystkie dzienniki Nareszcie moje dzieła dotarły do szerszej publiki Kiedyś byłem nikim, teraz moja sława urosła Dziś w nocy śniła mi się znów postać czarnego kozła Chciałbym poznać smak śmierci, stan drożnego kolorytu To szczyt szczytów, przekroczenie granicy bytu Ubieram drogi garnitur, najlepszy jaki mam w szafie Mam zamiar zrobić to w sposób, w jaki najlepiej potrafię Prawie się rozmyśliłem, lecz ból wygrał z sentymentem Sprawnym ruchem dłoni zaplatam ostatnią pętlę Wieczna pogoń za pięknem jest moją obsesją i piętnem Chwila gdy bezdech tworzy jedność ze słabnącym tętnem Czekasz synu na puentę, pędem otwieram garaż Zaraz poznam to co zaznała każda moja ofiara Staram się utrzymać spokój, szubienica to mój azyl Odsuwam krzesło zatapiając się w moment wiecznej ekstazy