[Verse 1]
Bat, cach'e, słuchawki, z bitu basem
Oczy doznań łase, widzę biomasę, bo jest czasem
Gonią kasę, tymczasem ja, niczym Gandhi
Czy to pogardzi, cały świat głupi jak Bambi
Jak pandy, chwile rzadkie, gdy otoczenie się zatnie
I zawiesi, pokazuje się istota rzeczy
Powiesz mi, a planety? Zamieszkana przez dziwne postacie
Nie wiem, czy się tego bać, czy śmiać się, czy płakać
Fantazyjne twarze i wygięte sylwetki
Chcesz to wiedzieć też? Wiesz, są na to tabletki
Zioła zawijane w bletki, inne medykamenty
Stan płynie pojętny, półinteligentny
O sens tu niełatwo, co, jeśli go nie ma?
Czy to za daleki odlot, czy zaburzenia?
Czy może, o Boże, nie, to nie możliwe
By fakty były obrzydliwe i złośliwe
A może? O boże, to może być możliwe
I fakty są obrzydliwe i złośliwe
Obrzydliwe i złośliwe i fakty są obrzydliwe, i złośliwe
[Verse 2]
Ta chwila w tej chwili, to miejsce w tym miejscu
To, że nie ma sensu, nie znaczy, że nie ma suspensu
Za moment zdarzy się coś, a właściwie powinno
Powieść inną wypadałoby zacząć
Czas się napiąć, wyskoczyć za młodu do przodu
Wykonując zawód sobie, innym nie czynić zawodu
Wiele powodów już za tym przemawia
Ale zostawić ławkę własną zawsze jest obawa
Tak się zastanawiam, czy nie zostać tu na zawsze
Wiem, że się nie dziwisz też
Widzisz to, na co ja patrzę, przyjrzyj się temu bacznie
Bo niedługo się zacznie faza, w jakiej się zatrze
To widzenie opaczne, ej, nieuniknione
Zetknięcie stóp z betonem, dzień z Tymonem
Dni już policzone, a ten kawałek o ławce
To przenośnia, o co w niej chodziło?
Znaczy, ze była nośna