Zacznijmy rzecz może od cudzołóstwa
Sam rozumiesz, Boże, sam stworzyłeś te bóstwa
Skoro stworzyłeś mnie na swoje podobieństwo
Musisz się oglądać za lalkami często
Soraszka, wiesz, za tą spoufałość
Odwlekałem tą spowiedź, jak długo się dało
Ale że do końca zbliża się ta szesnastka
Boże mój jedyny, uszu swoich nastaw
Więc: seks, narkotyki, alkohol do bólu
życie na podobieństwo ćpunów i żulów
Wybacz mi, Panie, mam nadzieję, że zrozumiesz
Najbardziej żałuję, że niczego nie żałuję. Debiut Soboty to ważna płyta. Zwłaszcza jeśli chodzi o zdejmowanie z polskiego hip-hopu ram i możliwie najbardziej dobitne wskazanie tym, którzy do tej pory nie raczyli zauważyć, że przyszło nowe. „Sobotaż” ciągnęło przebojowe „Tańcz głupia”, gdzie szczecinianin brawurowo poradził sobie w refrenie i błysnął flow tak silnym, że beat nie zdołał go usadzić i oswoić. „Tak, tak, idę w disco” – uprzedzał wówczas. Poszedł rzeczywiście daleko. Za sprawą sprytnego blendu okazało się, że wokal z tego numeru idealnie pasuje do „Ona tańczy dla mnie” grupy Weekend. „Modlitwa” pokazuje jednak rapera z innej strony. To triumfalny pochód zaszczepionego melodią stylu, niosącego ewidentnie dobrą nowinę – tekst szczery, niewyreżyserowany w swoich wyznaniach i potrzebach, do tego bezobciachowy, czasem wręcz błyskotliwy. Kiedy przyglądamy się rozterkom Soboty, na myśl przychodzi Big K.R.I.T. usytuowany na okładce swojej płyty w połowie drogi między domem bożym a domem uciech. Świetnie radzi sobie producent Matheo, postępując jakże inaczej od tych usiłujących wyrwać muzykę trapową bez korzeni, odseparować amerykańskie południe od gospel, od mięsistej funkowej wibracji. Wyklaskany, opatrzony organami i żywym basem beat żyje, a w refrenie, kiedy obecny od początku chórek komentuje śpiew mistrza ceremonii, wnosi się bardzo wysoko. Alleluja!