Przestrzeń niegdyś pogodna
Zielona, pełna kaktusowych pól
Egzystencja pokrzyw obok zbóż
Przyjaciel wiatr spokojnie wiał
Spadał z łoskotem w dół
Tocząc kolejne kamienie
Wszerz stepu i wzdłóż
Pojawił się ogień, piorun przyniósł go
Na skrzydłach czystych chmur
Krople wody, naturalny regulator
Własne prawa, własne kolory
Przyrody na dobranoc i na dzien dobry
Słońce bez plam, powietrze bez dziur
Dziś to już tylko dokumentalny film
W dłoniach trzymam jarzębinę
W dłoniach trzymam twój obrazek
Latają garściami mech i paprocie
Na stole las i niedaleko łóżka
Grzyby prawdziwe, grzyby fałszywe
Mrugają zalotnie kasztany, żołędzie
Stoisz obok mnie, prowadzisz za rękę
Rodzę się ponownie przy tobie w tym miejcu
Kosodrzewina jak matka chrzestna
Podaje mnie atmosferze z grafiki
Namalowanej dla mnie w sobotę nad ranem
Ja patrzę w ciebie i chcę cię widzieć nagą
Kiedy nogami rozgniatasz chabry, wołasz ptaki
Na ucztę niedzielną śmiejesz się
To nie jest film dokumentalny
Pejzaż niegdyś czysty
Pogodny widokiem porannych zórz
Leniwie ziewnął
Tępy jeżozwierz
Rozstrzelany pył ognisk przepadł
Zawirował w konarach drzew
Z przyjacielem wiatrem
Wzdłóż liści i wszerz
Skoczył drapieżnik ostrzeżony w porę
W bok - jak najdalej od łowców skór
Godnie zginąć tak, ale nie w ten sposób...