Ludzie nie wiedzą, dokąd iść, bo nie ma czasu Droga miała pokazać zysk, nie błąd kompasów Kończy się zasób naszych chwil, to dla rodaków Znaczy może tyle, co nic, to kwestia smaku Zamiast żyć jak śmieć wożąc dupę w pałacach Wolę mieć w życiu cel, choćbym miał zacząć od żebraka Nie spłonę jak Manhattan, choć nie potrafię latać Latam tu, kiedy bakam a wtedy nie potrafię płakać Patrząc na mapę świata, gdzie szatan jak bumerang Wraca na plakatach, tu w pomnożonych stratach To atak a nie wybacza nikt, bo Ludzie tylko o sobie myślą i ja też mam ten syndrom Wiem, nie mam mordy Paris Hilton i dzięki Bogu Pierdolić billboard, bo mniej mam wrogów I pomału do przodu, mijam te same bloki Z poprzedniej epoki, śmigam po nich jak Rocky Każdy tu psioczy na nas, że w głowach tylko nam marihuana Wiesz, mam taki zamiar, ale stać mnie tylko na grama Więc zapalę później i tak, brat, spędzę pewnie całe popołudnie Związany z łóżkiem, najwyżej usnę Czy coś mnie ominie? Lechu zginie
Otworzę oczy i znów obudzę się w tym samym filmie To czysty skandal, bynajmniej dziwne Choć nie gra Janda, życie zapierdala bydłem (x2) Chciałbym się obudzić raz okupując tron Mieć swój dom, basen i poczuć się jak ziom Ale po co mi to w sumie? Wiesz to niepotrzebne, bo żyję jak lubię (zwrotka angielska) Ej to mój świat, ja mam, wiesz, ten dar tu Idę tędy, ale nie na skrót Tego hajsu mogę być wyrobem jak reszta Zamiast tego biorę to, co moje i spieprzam Wolę tutaj mieszkać, wiesz, niż na Bali Stać za mikrofonem niż ćpać koks w Miami Mieć wybór jakiś, po co mi lans tu? Mój styl to bugi, duża bluza plus kaptur Nie w moim barku, ej, Don Perignon Mam flow, gram ten rap, po to mi głos Wiesz, tak żyję wciąż, to mi pasi choć na styk Wolę mieć to coś i móc napić się z braćmi Więc dalej ja w tym, brat, to jest opcja Ej, nie chcę pałacy, bo ich nie ma teofka Wiesz, wolę tu zostać, to łatwe Tia, bo to, co mam jest skarbem