Psy wyją
Na parapecie siedzę
Ulice zwieszone niezdarnie z tym chodnikiem kostrobatym w dole
Śnieg z lewej
Bo tutaj był zawsze
Na skraju dzielnicy od pola
Od wschodu wieje
Psy wyją
Do moich myśli
O tym spacerze w lesie, który się odbyć nie zdążył
Bo jesień...
A teraz zima
I wyją do moich bliskich
Których ubywa i giną
I nikną po miastach
Tak samo odległych jak moje
A raczej już wcale ich nie ma
A jeśli to nie wiem
Telefon zmieniłem...
Nie dzwonię
Siedzę i macham nogami
Z szóstego to sztuka cyrkowa i chwiejna
Framuga wstrzymuje mi ręce
A ręce wstrzymują mnie jednak
Inaczej już dawno bym przepadł
I przepadłbym w śnieg ów bym przepadł
Nad pola sunąwszy pod prąd ów
Pod śnieg ów niesiony
To wiatrem, to wyciem
Jak dobrze mi byłoby opaść
Z daleka od domu od okna
Na drzewa...
Na drogę...
Na lipiec...
Na środek świeżego miesiąca gdzie
Troski nie gryzą nie gniotą
A wokół nikogo i upał
Co włosy przemieniłby w złoto
Zapomnieć że zima i zgrzyty
Że wycie przenika przez ściany
I poczuć na sobie tę ciszę
I ową się ciszą dokarmić
I poczuć na sobie tę ciszę
I ową się ciszą dokarmić...