[Intro]
Oddychaj spokojnie
[Zwrotka 1]
Wyobraź sobie, że dmuchasz w kwitnący oset
Spływający pot po ciele przypomina rosę
Jesteś kolejną z wiosen, która chciała począć Żywie
Lecz w akcie kopulacji zatraciłaś się dotkliwie
Moje przyspieszone tętno? Bo jesteś tą królewną
Która daje i odbiera, takich ludzi czeka piekło
Jednakże tyś nieludzka i poza zasięgiem
Wszedłem już w paprocie, a będę brodził głębiej
Suchoty i zawroty głowy to łowy percepcji
Za myślami, które porwał wartki nurt obiekcji
Choć pewnym twej urody to nie mam pewności
Czy skrzywdzisz mnie w imię matczynej miłości
Mdłości? Ja wyrzygałem duszę
Darowanym suwenirem są skazy na skórze
Na zawsze je zachowam, bo prosiłaś bym pamiętał
Ja ci tego nie zapomnę, bądź przeklęta
[Zwrotka 2]
Zabrałem połamane miecze by włożyć je do pochew
Jeśli będziesz chciała jeszcze więcej ich zniosę
Do twojego gniazda, choć siebie sam nie znoszę
Za to, że kochanków ci przywodzę, jak kłoda na drodze
Unieruchomiony, mogę wyć na wszystkie strony
Jak wilki, które pożrą mnie za próżne wysiłki
Samodestrukcji, to zniszczenie wsiąka w ziemie
Jak nasienie rzek, które jęły cię pokrywać
Latem się oddajesz, a gdy nastaje zima
Ty o mnie zapominasz, wszechistnienia Poncjusz Piłat
Chrystusa już zabiłaś, a we mnie wpajasz odrazę
Do każdej z kładek przerzuconej nad strumieniem
I mostkiem nad rzeką, co kładzie się wśród żeber
Bo w odbiciu wody mogę przez przypadek ujrzeć siebie
Nagiego, ale za to z mieczem w dłoni
Rżnąłbym cię tak mocno, jak człekowi nie przystoi
Nasze pożądanie budzi zwierzęcą agresję
Mam niedźwiedzi totem, więc ryk niesie się po lesie
Ciągle jestem w stresie więc trzęsą mi się dłonie
Jak galopujące konie po twym łonie - głuchy tętent
Wiotkie liście- wiem- służyły za przynętę
Ja oddałem ci żołędzie, choć nie jestem dębem
A tylko zwykłym grabem, niełatwo jest mnie złamać
Ty jednym podmuchem wiatru tego dokonałaś
[Zwrotka 3]
Matko Ziemio, wiesz, że tracisz swoje dzieci?
Bo z żywych ludzi rodzą się już martwi poeci
Którzy piszą strofy życia tak pokrętne jak gałęzie
Aby, koniec końców, urwać je na przęśle
Pożerasz swoich synów, co duszą się w sprzecznościach
Miłości i pogardy do twojego łona
Co dzień zatykają w nim chłodną broń drzewcową
Boś tak ich nauczyła, że to przemoc rodzi owoc
Dławisz swoje córki w podłych przeczywistościach
Tylko czekasz, aż każda z nich będzie dorosła
By mogli je zbrzuchacić namiestnicy twojej wiary
Którą każdy nosi w sobie jak senne koszmary
Nie sposób ich wyplenić, tak silnie już osiadły
Na dnie świadomości o sprzeczności twego wnętrza
Ciągle się wypiętrza i kocha być wypowiadana
Natura jest kościołem Szatana